W zeszłym tygodniu miałam wizytę kontrolną u radioterapeuty, na której się nie pojawiłam. Nie miałam żadnych pytań, a moja skóra dobrze wygląda, więc nie było o co się martwić.
Dobra, to będzie trochę obrzydliwe, ale powiem wam jak dokładnie wygląda moja skóra. Ponieważ urządzenie do radioterapii jest kwadratowe, penetruje kwadratowy obszar skóry (w moim przypadku wokół prawej piersi). Przez pierwsze trzy tygodnie zabiegów, skóra każdego dnia staje się coraz bardziej różowa i wygląda jak dziwna, kwadratowa opalenizna. To nie boli, więc to nic takiego.
Przez kolejne 2 tygodnie zabiegi przeprowadzone są na mniejszej powierzchni, ale są też bardziej zintensyfikowane. Skóra o wiele szybciej robi się czerwona, a pod koniec terapii jest już bardzo ciemna (żałuję, że nie zrobiłam zdjęć, żeby pokazać wam jak fatalnie wyglądała). Przez następne parę tygodni jest jeszcze gorzej i w końcu… skóra się złuszcza, tak przynajmniej było w moim przypadku. Zwałkowała się, zupełnie jak warstwa brudu. I tyle.
Wciąż mam przebarwienia (po prostu wyglądam jak bym nierówno się opaliła), ale nie mam oparzonej skóry. Właściwie to nigdy nie miałam wrażenia, że doznaję oparzeń, chociaż tak to właśnie wyglądało. Jestem zadziwiona faktem, że to w ogóle nie bolało.
Niedługo czeka mnie inna wizyta kontrolna, na której się pojawię i którą bardzo się stresuję. Spotkam się z moim onkologiem, który, mam nadzieję, powie mi, że wszystko jest w porządku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz